Relacja.

Wszystko zostało już napisane i powiedziane. Aż czasem nie chce się człowiekowi pisać lub otwierać ust. Z jednym można się zgadzać, inne twierdzenia odrzucać. Jedno jest pewne. Relacja z drugim człowiekiem jest niczym ten artykuł. Ma swój początek, rozwinięcie, i na pewno nastąpi także koniec. W taki lub inny sposób koniec następuje zawsze. Nie będzie z mojej strony niczym odkrywczym, kiedy napiszę, że budujemy relacje nie zawsze zdając sobie sprawę, że uczucia którymi obdarzamy innych ludzi, są w dużej mierze składową tego, co czujemy wobec samych siebie. Nasze fantazje na temat innych, nasze wyobrażenia odnośnie tego, czego mogą oni potrzebować, chcieć dla siebie, także od nas, są rezultatem naszych własnych przeżyć, naszej historii osobistej. Bardzo duży kawał życia zajęło mi zaprzestanie projektowania swoich wyobrażeń na temat innych ludzi, przez swój własny filtr składający się z moich odczuć i różnorakich naleciałości. Dojście do konstruktywnych konkluzji, oznacza jednak dużo niespodziewanych zderzeń z ludźmi, którzy nie dość, że przestąpili naszą ścieżkę, to jeszcze postanowili z nami przejść kilka kroków. Byłoby doskonale móc się w relacjach z innymi nie pokaleczyć, ale jest to poligon doświadczalny. Rezultaty nie zawsze są oczekiwanymi, a my ludzie uczymy się przez całe życie. I taką mamy naturę, że najmocniej uczymy się z bólu. Choć nie zawsze najlepiej.


W nauce budowania relacji bardzo pomogli mi ludzie bezdomni, ludzie na zakręcie życiowym. Zjawiali się w moim życiu na różnych jego etapach i często kończyło się to zaproszeniem do wspólnego mieszkania. Do próby ogarnięcia ich sytuacji. Nie dlatego, że byłem taki dobry. Raczej dlatego, że musiałem sobie to udowodnić. A żeby zbudować swoje poczucie wartości, potrzebowałem drugiego człowieka. I to dokładnie takiego, któremu ja sam byłbym bardzo potrzebny. Pierwsza osoba bezdomna mieszkała u mnie dokładnie tydzień. I nie skończyło się to dobrze dla nikogo. Nie posiadałem doświadczenia, ani narzędzi, którymi w jakimś stopniu dysponuje obecnie. Poszło o alkohol. Wyprosiłem tę osobę z domu, kiedy poprosiła mnie o pieniądze potrzebne na zakup produktu, który pozwoliłby jej zapomnieć, że straciła to co ważne. Dom, żonę, dzieci. Przez kredyt, którego nie była wstanie spłacić, no a potem była już tylko równia pochyła. Przyjąłem tę osobę zimą, tak żeby nie zamarzła, i wyrzuciłem z domu także zimą, więc mogła zamarznąć nadal. Na szczęście tak się nie stało. Zmarła po dobrych kilku latach przez marskość wątroby. I choć miałem do siebie po wszystkim ogromny żal, to nauczyłem się tego, że należy wytyczać granice, reguły i zasady, kiedy przyjmujemy kogoś do domu, czy też po prostu do swojego życia. Wytyczanie zasad niesie za sobą jednak niebezpieczeństwo popadnięcia w despotyzm. Poczucia omnipotencji. A przecież budowanie relacji polega, szczególnie w początkowej fazie, na pokazywaniu zainteresowania, sprawiania, by ta druga osoba poczuła się ważna. I dlatego starałem się wypracować odpowiedni balans z różnymi osobami, polegający i na zasadach, i na empatii. Kiedy jednak okazujemy empatię osobie bezdomnej, budzi to w niej całą lawinę emocji. Od wdzięczności, po nienawiść. Wdzięczności, ponieważ może czuć się bezwartościowa i potrzebować czyjejś miłości. Ludzie bezdomni są przecież najniższą warstwą społeczną. Niżej już nie da się zajść. I nienawiści, bo chcą widzieć w nas opiekuna doskonałego, takiego który rzuci wszystko i zajmie się wszystkim co ich dotyczy. W końcu mają najgorzej, no a my nie jesteśmy wstanie spełnić ich wymagań i w ich oczach po prostu zawodzimy. Po latach, i to dopiero niedawno, doszedłem w końcu do pierwszych, mam nadzieję właściwych wniosków. Wyobrażałem sobie, że spełnienie podstawowych potrzeb, a wobec osoby bezdomnej takimi upatrywałem: najedzenie się, umycie się, wypranie ubrań, a potem zdobycie pracy, zdobycie mieszkania i jakiejś pozycji społecznej, nie musi iść zawsze w parze z tym czego oczekiwać może w ramach pomocy osoba potrzebująca. Projektowałem swoje własne ambicje na drugiego człowieka. Zachowywałem się jak większość społeczeństwa, oceniająca osobę ubogą według własnych standardów. Ale w końcu zrozumiałem. Drugi człowiek może nie czuć potrzeby higieny. Nie dlatego, że nie chce być czysty. Może być po prostu w takim dołku, że nie musi to być w danej chwili jego nadrzędnym pragnieniem. Nie ma w sobie siły do życia, a cała jego egzystencja opiera się na najdrobniejszej nici woli przeżycia kolejnego dnia. Może nie chcieć wyprać ubrań. Jest do nich przywiązany, tak samo kurczowo jak do każdej najmniejszej rzeczy jaką posiada. To jedyna namiastka domu, a tyle razy został okradziony na klatce schodowej przez innych bezdomnych. Może niekoniecznie chcieć iść do pracy. Bo ciąży na nim komornik, bo nie wie jak wyplątać się z bandyckiej chwilówki, którą otrzymał zaledwie na dowód osobisty. Wie, że jeśli będzie pracował miesiąc na stanowisku zamiatacza, na które go ewentualnie przyjmą, to jeśli będzie nawet brał nadgodziny, może mu z wypłaty nic nie zostać. Może równie dobrze nic nie robić i spać pod mostem. Pozostaje mieszkanie. Wynajem taniego pokoju, i to dopiero wtedy kiedy udałoby mu się wcześniej umyć, uprać rzeczy, tak żeby iść na spotkanie o pracę. Potem miesiąc pracować, nie mając w czasie wolnym gdzie się podziać, żeby BYĆ MOŻE, pod koniec tej drogi móc sobie pozwolić na mały metraż ze wspólną łazienką. I jak? Jak przekonać osobę bezdomną, do podjęcia tej trudnej ścieżki spod mostu, do świata zwykłych, szarych ludzi? Tego jeszcze nie wiem, ale staram się lepiej zrozumieć możliwości, drogi i potrzeby. Na pewno nie kierując się własnymi doświadczeniami osoby, której życie nigdy nie przybrało tak drastycznego obrotu.



Nie napiszę niczego odkrywczego, kiedy stwierdzę, że aby zbudować relację z kimkolwiek, musimy spróbować go zrozumieć. Niezależnie czy jest to związek z kobietą, z mężczyzną, z dzieckiem, przyjacielem. Żeby kogoś zrozumieć, musimy poznać jego historię. Być może wtedy uda nam się poznać motywy jego zachowań. Podłoże jego oczekiwań i potrzeb, a także życiowych klęsk i załamań. Ale będziemy musieli na chwilę wyjść z własnego świata i spróbować się zmierzyć ze światem drugiego człowieka. Najłatwiej jest przejść obok drugiej osoby i osądzić. Stwierdzić, że jest sama sobie winna biedy, która ją spotkała. Świat nie wydaję mi się taki oczywisty. Przychodzimy tutaj z łona matki jak na pole bitwy. Jedni przeżyją zmagania bez większych problemów, inni zostaną okaleczeni na samym początku i będą już kuleć do końca życia. Mieszkając z osobami bezdomnymi nauczyłem się lepszej komunikacji. I mówię tu o osobach ze wszystkich warstw społecznych. Staram się zrozumieć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Koniec nieskończoności

Modlić się, to zaakceptować porażkę.

Piotr.