Piotr.


Pracuję z osobami niepełnosprawnymi. Wydawać by się mogło, że jest to bardzo smutna i niewdzięczna praca, przyprawiająca o depresję i ból głowy. Być może masz takie pojęcie o osobach niepełnosprawnych jak ja kilka lat wstecz. Kiedy na Polsacie leci reklama ze smutną melodią na pianinku i pokazują niepełnosprawną dziewczynkę, która nie dość, że jest intelektualnie opóźniona, to jeszcze potrzebuję Twojej kasy na drogą rehabilitację kończyn. To wszystko tak bardzo wprowadza Cię w kiepski nastrój, że albo wysyłasz jej swój jeden procent, albo ewentualnie tylko cieszysz się, że nic Ci nie dolega i obojętniejesz. W rzeczywistości świat osób niepełnosprawnych przedstawia się całkiem inaczej. Nie mówię, że jest lekko, bo nie jest. Tak, to świat smutnych i wymęczonych rodziców, których nie zobaczysz na czarnym marszu. Bo raczej nie będą mieli czasu zaprzątać sobie głowy tym kto i jak ma ochotę usunąć swoje dziecko. Dbają o te, które już mają. Zawsze i mimo wszystko. Są zajęci byciem herosami codzienności. Zawsze w pogotowiu, chronicznie zmęczeni, ale nie słyszałem, by któryś z nich narzekał. O swoich pociechach mówią z dumą. Jednak nie jest to historia o rodzicach. Czy o ich dzieciach? Ich dzieci są najbardziej otwartymi, szczerymi istotami jakie spotkałem. Może z wyjątkiem niektórych dzieciaków, które jeszcze nie przesiąknęły naszym dorosłym sposobem bycia. Osoby niepełnosprawne, nawet te dużo starsze ode mnie, w ciałach dziadków i babć, pozostały na zawsze szczęśliwymi dziećmi. Nie rozumieją zawiłości ludzkich relacji, niedomagają na tak wielu płaszczyznach. Ciężko im się poruszać, innym jeszcze trudniej myśleć. Ale kiedy, któryś z nich, mówi mi, że mnie lubi, daje mi piątkę i przytula i pyta „Jacques, czy masz w ten weekend córki?”, to mój świat staję się najlepszym ze światów. Bo ktoś całkowicie niewinny i poczciwy do granic możliwości dał mi kredyt zaufania i pozwolił być jego kumplem. Oraz, choćby nie domagał intelektualnie, wie o mnie całkiem sporo rzeczy. I zwykle więcej niż ja o nim. I to mnie nie przestanie nigdy zadziwiać. Ale to nie będzie historia o tym. To będzie historia o Piotrusiu. Niepełnosprawnym, który został moim synem, choć był ode mnie starszy o dekadę.



Piotrusia poznałem rok temu. Był intelektualnie opóźniony i mocno zaburzony emocjonalnie. Potrafił wybuchać agresją wobec innych uczestników domu opieki i terapeutów. Znikał także na dłuższe okresy czasu bez zapowiedzi. W przeciwieństwie do swoich kolegów i koleżanek nie miał prawnego opiekuna. Kogokolwiek kto mógłby o niego zadbać. W dniu, w którym go poznałem dowiedziałem się, że stoi na granicy bezdomności i nie miał być to pierwszy raz, kiedy miał trafić na ulicę. Więc teraz wyobraź sobie ze mną smutną zajawkę na Polsacie, ze smutnym pianinkiem i prośbą o jeden procent, ale tym razem dodatkowo ta dziewczynka żyje sama na ulicy… Powiedziałem Piotrusiowi, że jeśli będzie naprawdę źle, to ma do mnie zadzwonić i coś wymyślimy. No i zadzwonił jeszcze tego samego wieczoru. No, a ja, skoro dałem słowo, musiałem coś przedsięwziąć, choć żadnego planu jeszcze nie miałem. Był już dość późny wieczór i pojechałem w miejsce gdzie pomieszkiwał. A pomieszkiwał ze swoją na wpół ślepą koleżanką z ciężkim artretyzmem i poruszającą się na wózku, oraz z jej mamą po wylewie, która zdawała się nie do końca ogarniać rzeczywistości. Było to malutkie mieszkanko, które przyprawiło mnie o klaustrofobię. Nie miałem żadnych rozwiązań, więc wziąłem Piotrusia do siebie. Ulokowałem w pokoju gościnnym, dałem ręcznik, pokazałem gdzie jest łazienka i pomyślałem sobie przed snem, że władowałem się w niezły bigos, na który nie byłem gotowy. Zacząłem poznawać Piotrusia. Na dobry start bardzo ważna była dla mnie jego historia rodzinna. Ojciec zniknął lata temu. Podobno był gdzieś we Wrocławiu, ale Piotruś nie chciał żebym go szukał. Miał do niego żal. Mama natomiast była alkoholiczką, o którą dopóki żyła, Piotruś dbał tak jak potrafił. Jednak pewnego dnia piła denaturat przy kuchence gazowej. Wzięła porządny haust, który przelał się z ust na poliestrową bluzkę. No a potem zapaliła od kuchenki papierosa. I to by było na tyle jeśli o nią chodzi. Spłonęła żywcem. No a Piotruś został sam jak palec. Trochę czasu spędził w hostelach, miał przyznaną rentę i to czego nie przejadł, nie mając pojęcia o wartości pieniądza, wydawał czasem na nocleg w jakimś przybytku. Czasem spędzał noce w autobusie, sypiając na krześle. Od czasu do czasu przyklejał się do jakiegoś terapeuty z ośrodka. W końcu zapoznał Mariolkę. Na wpół ślepą i niemobilną kobietą z matką po wylewie. Brali udział w warsztatach teatralnych dla osób niepełnosprawnych i mieli wspólnie odegrać scenę tańca. Jako, że Piotruś przyszedł prosto z ulicy, Mariolka powiedziała mu, że śmierdzi tak bardzo, że tańczyć z nim nie będzie. Jednak mimo wszystko wtedy zaczęła się ich niezwykła przyjaźń. Z czasem Piotruś zaczął opiekować się Mariolką, pchać jej wózek po całym mieście, i tak oto mógł spełnić się w jedynej funkcji jaką poznał w relacji z matką: opiekuna innej osoby. Wprowadził się do Mariolki i jej mamy i tak stali się nierozłącznym tandemem, znanym i rozpoznawalnym na mieście. Choć ich uczucia zawsze były jedynie platoniczne i przyjacielskie. Niestety, po kilku latach funkcjonowania w ciasnym mieszkaniu w bloku, w połączeniu z wybuchowym temperamentem Piotrusia, mama Mariolki kazała mu się wynosić. I tak trafił do mnie. Czterdziesto-kilku letni mały Pan, w okularach jak pokrywy od słoika i z całkiem sporym brzuszkiem, z którego był dumny jak Kubuś Puchatek. Piotruś miał swój rytm dnia. Wstawał przede mną i rano nie widzieliśmy się nigdy. Kiedy ja otwierałem jedno oko, on już dawno siedział na przystanku autobusowym, niemal przyklejając swoją twarz do rozkładu jazdy, żeby cokolwiek zobaczyć. Po godzinie znosił już wózek Mariolki z drugiego piętra bloku, potem pomagał jej samej zejść. Po chwili pędzili już do jednej z miejskich jadłodajni, mieli w końcu bony żywnościowe od miasta, no i swoje renty. Dzień spędzali na zajęciach w jednym lub drugim domu opieki, na jakichś warsztatach artystycznych, lub po prostu włócząc się i oglądając urbanistyczny krajobraz, na tyle, na ile jeszcze oboje mieli wzroku w oczach. Wieczorem odwoził Mariolkę do domu, pakował się w podmiejski autobus i wracał do mnie. No, a ja robiłem kolację. Na kolację warzywa, bo jem tylko warzywa. To i Piotruś musiał je jeść. A Piotruś warzyw nie znał. Jego dieta składała się głównie z jego ukochanych parówek i innej przetworzonej żywności, na którą uwielbiał bez opamiętania wydawać rentę. Jego tryb życia doprowadził do wielkich ubytków w uzębieniu i nigdy nie zapomnę proszonej kolacji, gdzie wśród moich znajomych wyciągnął z buzi ząb. Dla niego nie stanowiło to problemu, zostało jeszcze przecież kilka. Do warzyw jednak się przemógł. Miał do wyboru albo jeść je ze mną, albo głodować, a świat musiałby się skończyć, żebym ja ugotował parówki. Do kolacji oglądaliśmy zawsze jego ulubiony serial. „Świat według kiepskich”. Dawno przestali go już kręcić, ale Piotruś go oglądał namiętnie od tak dawna, że przyklejając buzię to telewizora, żeby odczytać tytuł odcinka, lub prosząc mnie, żebym zrobił to za niego, opowiadał mi o czym będzie i często wymawiał kwestie razem z aktorami. I choć wstyd przyznać, to ja, który telewizji nie oglądam, sam w końcu uznałem ten zwyczaj i oglądaliśmy codziennie razem. Nie było jednak zawsze wesoło. Problem w uzębieniu Piotrusia był tylko wierzchołkiem góry lodowej. Wieloletnia marna dieta doprowadziła do uszkodzenia jego przewodu pokarmowego. Po kolejnej porcji parówek na mieście zdarzało mu się nie utrzymać kału. Wracał wtedy załamany i zapłakany. Trzeba było prać, kąpać, na koniec sprzątać łazienkę, która wyglądała jak po przejściu tornada. A łazienka wyglądała jak po przejściu tornada i bez tego. Kiedy lata wcześniej Mariolka powiedziała mu, że śmierdzi, na ich pierwszym spotkaniu, Piotrusiowi zapaliła się lampka, która nigdy nie zgasła. Od tamtej pory namiętnie się mył, prał swoje rzeczy, kiedy tylko miał taką możliwość. Miał nerwice natręctw, która objawiała się w obsesyjnym myciu rąk. Ręce miał w stanie opłakanym, a butelka mydła z dyspenserem starczała mu ledwie na trzy dni. Kiedy spędzał godzinę pod prysznicem zdarzało mi się wyłączać ciepłą wodę, aby go wypędzić z łazienki, żeby nie zalał domu. No i musiałem mu tłumaczyć, że kurtka zimowa nie nadaje się do prania po dwóch dniach noszenia. 



Upływał nam wspólnie czas. Bardzo szybko wpisałem Piotrusia na listę osób oczekujących na mieszkanie treningowe, jednak los chciał inaczej. Mieliśmy spędzić razem trochę więcej czasu niż zakładałem. Mieszkanie wciąż było nieosiągalne z takiej lub innej przyczyny. Minęła nam jesień i zima. Powoli nadchodziła wiosna, a ja czułem się jak rodzic osoby niepełnosprawnej. Wymęczony ciągłym staraniem się o jego kiepskie zdrowie, o badania lekarskie, których unikał jak ognia. Nie chciał i nie umiał zadbać o siebie. Umiał dbać tylko o swoją pijącą matkę, a później o Mariolkę. Pewnego razu Piotruś wrócił z miasta, a tego dnia rozlewał na dworcu zupę dla bezdomnych. Sam był bezdomny i tak trafił do aktywistów, którzy pozwolili mu się wykazać na ich stoisku. No a bezdomni go wyzywali. Że nalewa za wolno. No przecież ledwo widział tę zupę, chochlę i miskę. Wrócił do domu płacząc, no a ja zacząłem go uspokajać i przytuliłem. I wtedy powiedział, że jestem jego ojcem, którego wcześniej nie miał. Nagle byłem już pewien, że to wszystko zaszło za daleko. Że za chwilę skrzywdzę jego i sam siebie, bo nie będę z nim mógł przecież zawsze być. Zawsze jeździć na wizyty kontrolne do przychodni, bo sam prędzej zwieje niż pozwoli się dotknąć. Zawsze sprawdzać czy mnie nie oszukał i czy faktycznie pozałatwiał wszystkie sprawy, które miał załatwić na mieście, żeby nie odebrali mu renty. No i była do tego Mariolka, która trafiała do szpitala, bo odkleiła się jej wszczepiona soczewka w jedynym sprawnym oku. i trzeba było jechać w nocy, żeby zwyzywać lekarzy i iść spać z poczuciem, że ona jeszcze cokolwiek będzie widzieć. Wymyśliła sobie liceum zaoczne na stare lata, a bez tego oka, to marzenie byłoby niemożliwe. I w tym wszystkim moje dzieci, które wiedziały, że tata od czasu do czasu pozwala jakiejś zagubionej duszy pomieszkać u siebie w domu, ale nigdy tak długo. Weekendy, które mieliśmy spędzać razem, nie były w związku z tym zawsze łatwe i przyjemne. Piotruś kiedyś prawie mi puścił dom z dymem, kiedy przyjechała z wizytą moja siostra. Bardzo chciał się wykazać i ją dobrze ugościć. Pod moją nieobecność zaczął bez opamiętania dorzucać brykietu do kominka, żeby było jej ciepło, aż od temperatury zaczęły mi się palić gipsowe płyty. W odpowiednim momencie pożar ugasiłem i nawet nie mogłem być na Piotrusia zły, bowiem stał i płakał jak dziecko widząc co się dzieje i z przerażenia nie mógł się nawet ruszyć. Po ugaszeniu pożaru musiałem go tulić i uspokajać, mówiąc, że nic się w sumie nie stało. Tak pół roku minęło mi jako rodzicowi osoby niepełnosprawnej i chodziłem już na rzęsach. Cały czas lobbując o mieszkanie dla niego. 



I w końcu udało się. Na wiosnę znalazło się mieszkanie treningowe. Niestety jedynie na dwa tygodnie. Wiedziałem, że Piotruś nie będzie już mógł do mnie wrócić, byłem u skraju sił. I zakomunikowałem mu to, choć było to bardzo ciężkie. Dla mnie, bo czułem, że rzeczywistość mnie jednak pokonała, i dla niego, bo oto kolejna bliska osoba rezygnuje z niego. Koniec tej historii  nie stanowi jednak o mojej całkowitej porażce. Piotruś wrócił do mieszkania Mariolki. Dogadali się z jej mamą. I tak oto nadal opiekuje się swoją niepełnosprawną przyjaciółką. Spotykam ich na mieście, kiedy rozlewam na dworcu zupę, bo dzięki mojemu niepełnosprawnemu przyjacielowi sam zostałem aktywistą na rzecz osób bezdomnych. Od czasu do czasu spotykam go także w domu opieki, gdzie nadal dostaje ataków szału, które wynikają zawsze z poczucia opuszczenia przez rodziców. Wpada też do mnie z Mariolką do domu na koncerty charytatywne na rzecz bezdomnych, które organizuję. Czasami szwenda się wtedy po moim domu i wiem, że ukrywa, że płacze. Bo tęskni za mieszkaniem ze mną. A gdzie ja jestem? Z perspektywy czasu nie wiem jak to wszystko było możliwe. Siedzę sam w pustej chacie przy komputerze i piszę do późna tę właśnie opowieść. I nie czuję się źle. Bardzo doceniam ciszę, co nie znaczy, że Piotruś przestał być dla mnie ważny. Widziałem go wczoraj na dworcu. Wyściskałem i jego i Mariolkę. Bo ich kocham jakoś na swój sposób i mimo tak ogromnych trudności jestem wdzięczny za historię, która mnie tak wzbogaciła. Mimo, że w najgorszych momentach prawie złamała.



Bardzo lubię przebywać wśród osób niepełnosprawnych. I to z czystego egoizmu. Bo czuję się komukolwiek na cokolwiek potrzebny. Jednak z największym podziwem patrzę na ich rodziców. Tych zwykłych, najzwyklejszych z ludzi, którzy mieszkają w blokach z tym dodatkowym bonusem w postaci dziecka z niepełnosprawnością. I nie wiem jak, ale dają radę. I wiem, że każdemu przydałaby się chociaż raz życiu sposobność opieki nad osobą z dysfunkcją. Być może każdy z nas zacząłby wtedy mniej narzekać? A jeśli kiedyś jeszcze zobaczę w telewizorze Ferdynanda Kiepskiego w jego kapciach, to pewnie się uśmiechnę i wspomnę Piotrusia, dla którego państwo Kiepscy zostali jedyną prawdziwą rodziną jaką znał.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Koniec nieskończoności

Modlić się, to zaakceptować porażkę.

Jednorożec